Leki na miłość. Oksytocyna i MDMA jako narzędzia pracy nad relacjami

Czy chcemy uzyskać kontrolę nad tym, kogo i jak kochamy, i czy taką kontrolę mogą nam dać substancje psychoaktywne?

Nasze treści są przeznaczone wyłącznie do celów informacyjnych i edukacyjnych w duchu popularyzacji nauki, z myślą o redukcji szkód oraz z uwzględnieniem odpowiedzialnego korzystania z rozmaitych substancji i technologii. Żadnego ze stwierdzeń zamieszczonych na naszej stronie nie należy interpretować jako porady lekarskiej. Pytania lub wątpliwości dotyczące problemów zdrowotnych (zwłaszcza w zakresie zdrowia psychicznego lub schorzeń układu nerwowego) czy interakcji między różnymi substancjami należy zawsze konsultować z lekarzem. Stanowczo odradzamy angażowanie się w działania nielegalne i niebezpieczne dla zdrowia publicznego (np. kupowanie i zażywanie nielegalnych substancji).

Kolorowa ilustracja przedstawiająca siedzącą naprzeciw siebie parę młodych ludzi. W tle kolorowe chmury układające się w kształty twarzy.
Autor: Krzysztof Kornas (z wykorzystaniem Midjourney)

Brian D. Earp i Julian Savulescu – etycy – już od dekady proponują zastosowanie substancji psychoaktywnych w terapii par. Swoje wnioski podsumowali niedawno w książce Love Drugs. The Chemical Future of Relationships1 („Leki miłosne. Chemiczna przyszłość relacji”). Czy miłość farmakologicznie wspomagana wybuchłaby gorętszym płomieniem, czy też zatraciłaby swoją autentyczność, a nawet stała się narzędziem manipulacji lub przymusu? Czy chcemy mieć kontrolę nad tym, kogo i jak kochamy, i czy taką kontrolę może nam zapewnić użycie substancji obecnie istniejących? Jak upowszechnienie różnych substancji psychoaktywnych może wpłynąć na nasze rytuały i zwyczaje związane ze znajdowaniem partnerów, a jak – na rzeczywistość naszych związków?

Niektóre substancje chemiczne towarzyszą naszym rytuałom miłosnym od tysięcy lat. Przed randką sięgamy po flakon perfum, podczas randki – po kieliszek wina. Inne środki wkroczyły do naszych serc i sypialni dopiero w XX wieku. Chociaż leki na potencję czy pigułka antykoncepcyjna nie oddziałują bezpośrednio na nasze uczucia, niewątpliwie wpłynęły one na charakter relacji uczuciowych wielu z nas. Leki, które bierzemy, ponieważ zmagamy się z chorobami, także mogą zauważalnie wpływać na nasze życie miłosne: niektóre leki antydepresyjne obniżają libido, inne mogą natomiast hamować napady patologicznej zazdrości (leki na zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne)2. Czy jednak możliwe i zasadne jest użycie substancji psychoaktywnej jako bezpośredniego, ale nie – jedynego, narzędzia ponownego rozbudzenia miłości?3

W rozważaniach Earpa i Savulescu dwie główne substancje kandydujące do roli leku miłosnego to oksytocyna i MDMA. Autorzy wyobrażają sobie ich wieloaspektowe zastosowanie w terapii par. Warte uwagi są także pewne formy autoterapii spotykane w relacjach osób użytkujących te substancje. Czas poddać wszystkie te wizje i praktyki próbie różnych argumentów krytycznych i zastanowić się, jak przemyślenia na temat tych substancji, wciąż niedoskonałych, mogą się odnosić do hipotetycznych substancji lepiej dopasowanych do potrzeb użytkowników – zarówno w kontekście medycznym, jak i w rekreacyjnym.

Chemia bliskości

W sytuacjach związanych z miłością romantyczną, takich jak przytulanie czy seks, ale także w sytuacjach związanych z bliskością i z miłością innego typu (np. z miłością rodzicielską), ludzie wydzielają pewien interesujący hormon – oksytocynę. To właśnie użycie oksytocyny podawanej donosowo w terapii par proponowali na początku Earp i Savulescu (razem z Olgą Wudarczyk – pierwszą autorką ich wspólnego artykułu na ten temat)4. Oksytocyna wydaje się naturalnym kandydatem na farmakon miłości – w naturze odpowiada w końcu za tworzenie więzi, zresztą nie tylko u naszego gatunku, lecz także u reszty ssaków. Zwiększa też otwartość na interakcje, a zmniejsza częstość zachowań defensywnych.

W praktyce jednak oksytocynie daleko jest do strzały Amora. Ta substancja nie powoduje natychmiastowego uczucia miłości czy zakochania – jej działanie jest niezauważalne na poziomie odczuć. Zwiększa naszą empatię, otwartość i chęć zrozumienia drugiej osoby, zmniejsza natomiast lęk przed zdradą czy przed odrzuceniem w reakcji na naszą własną szczerość. Oksytocyna w ten sposób działająca może mieć pozytywny efekt pośredni: ułatwiać komunikację czy empatyczne i cywilizowane przedyskutowanie trudnych kwestii. Jest narzędziem pracy nad związkiem, a nie – substytutem takiej pracy.

Wypada dodać, że według niektórych badań obserwowane efekty pojawiają się tylko u osób o mniejszych zdolnościach społecznych, a u osób z osobowością borderline oksytocyna przynosi skutki wręcz odwrotne. Wywoływane jej działaniem empatia i zrozumienie ograniczają się też do osób już znanych lub wręcz bliskich – w odniesieniu do obcych efekt także jest odwrotny. Pod wpływem oksytocyny faworyzujemy więc członków grup, z którymi się identyfikujemy, a jednocześnie odczuwamy mniejszą empatię wobec osób z zewnątrz. Zażycie tej substancji może również wzmagać tendencje do odczuwania zawiści czy schadenfreude5.

Oksytocyna jest więc – mimo swojej naturalnej roli – jak najdalsza od magicznego eliksiru miłości, budzącego natychmiastowe i gorące uczucia.

W najlepszym razie może pełnić funkcję katalizatora głębokich i empatycznych konwersacji (o ile partnerzy nie oddalili się już od siebie na tyle mocno, że postrzegają się nawzajem jako obcy czy wręcz wrogowie), a w najgorszym – może nie pomóc wcale lub dać efekt odwrotny. Gdy piszą o „love drugs”, czyli o lekach miłosnych, Earp i Savulescu z większą ciekawością spoglądają na substancję znacznie bardziej spektakularną, ale też kontrowersyjną – MDMA.

Od rave’ów do psychoterapii

Po raz pierwszy zsyntetyzowane w 1912 roku i zapomniane, MDMA zostało odkryte ponownie przez Alexandra Shulgina, chemika i entuzjastę psychodelików, w 1975 roku. Chociaż już w latach osiemdziesiątych XX wieku eksperymentowano z użyciem MDMA w terapii, największą popularność zdobyło ono jako substancja używana rekreacyjnie, głównie w kontekście imprezowym: ludzie, którzy tańczą pod wpływem MDMA, nabierają energii na całonocną zabawę i dają się nieść uczuciom przyjaźni czy nawet wszechogarniającej miłości do wszystkich wokół. Niestety, MDMA stosunkowo łatwo można też przedawkować, zwłaszcza w porównaniu z innymi substancjami psychoaktywnymi stosowanymi w psychoterapii, takimi jak psylocybina czy ketamina. To właśnie wyolbrzymianie – często wręcz groteskowe – negatywnych skutków rekreacyjnego użycia MDMA doprowadziło do jego delegalizacji w USA w 1985 roku, połączonej z zakazem i stygmatyzacją badań nad możliwymi efektami terapeutycznego użycia tej substancji6.

Ta sytuacja zaczęła jednak się zmieniać w połowie poprzedniej dekady. W tej chwili mówi się wręcz o renesansie psychodelicznym, o zalewie nowych badań nad terapeutycznymi zastosowaniami MDMA, psylocybiny (substancji aktywnej w „magicznych grzybach”) czy ketaminy. Badania prowadzone nad tymi substancjami m.in. przez zespół dr Gül Dölen z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa wykazują zaskakujące podobieństwo między nimi – wszystkie one wydają się móc przywracać neuroplastyczność różnych rejonów mózgu, utraconą przez nas w dzieciństwie lub wczesnej młodości, a tym samym otwierać ponownie okno niezwykłej podatności na zmiany, nazywane „okresem krytycznym”7. Innymi słowy: pod ich wpływem niektóre rejony naszego mózgu okazują się odzyskiwać zdolność do szybkiej i radykalnej reorganizacji, odpowiedzialną m.in. za nasze bardzo szybkie tempo uczenia się i dostosowywania się do otoczenia we wczesnych fazach życia. Rejony mózgu odpowiedzialne za różne funkcje przeżywają takie „okna otwartości” w różnych latach naszego życia – dla kory wzrokowej będzie to okres do lat sześciu, dla rejonów odpowiedzialnych za uczenie się zachowań społecznych – okres nastoletni (to dlatego jesteśmy wtedy tak podatni na wpływy). Możliwość odzyskania tej plastyczności to możliwość eliminacji nawyków czy dysfunkcji nabytych w ciągu życia. Właśnie dlatego omawiane substancje zdają się dobrze sprawdzać w terapii traum lub nałogów – pozbycie się symptomów stresu pourazowego czy pokonanie uzależnienia staje się łatwiejsze, gdy w trakcie terapii pracujemy ze znacznie plastyczniejszym mózgiem. Jeżeli do tego dodamy fakt, że – w przeciwieństwie do innych substancji psychodelicznych – MDMA nie powoduje zniekształceń percepcyjnych, nie rozprasza pacjentów ani nie sprawia, że ich normalna osobowość czy poczucie sprawczości rozmywają się na czas działania substancji, to właśnie ono staje się naturalnym kandydatem do użycia w psychoterapii.

Użycie MDMA w psychoterapii nie jest – oczywiście – pozbawione wad i ryzyka. Poza ryzykiem przedawkowania możliwym do całkowitej eliminacji w warunkach praktyki klinicznej, Rachel Nuwer, amerykańska dziennikarka zajmująca się tematyką substancji psychoaktywnych, dokumentuje wpadki, nadużycia, a nawet przestępstwa popełniane przez terapeutów działających w podziemiu, czyli godzących się administrować tę substancję potajemnie ze względu na jej nielegalność8. Te problematyczne przypadki można podzielić na dwie kategorie. Pierwszą stanowią nadużycia seksualne terapeutów wobec pacjentek i pacjentów: od konsensualnych romansów z pacjentkami, stanowiących jedynie złamanie etyki zawodowej, po różne akty przemocy seksualnej, w tym – wobec pacjentek znajdujących się pod wpływem substancji. Druga grupa problemów dotyczyła niedostatków opieki nad pacjentami wciąż pod wpływem substancji. Niektórzy z pacjentów uważali, że roztoczenie nad nimi opieki jedynie w trakcie najintensywniejszej fazy działania substancji i zakończenie wizyty kilka godzin później, często bez żadnych dalszych prób kontaktu, zmuszało ich do samodzielnego radzenia sobie w stanie podwyższonej otwartości i podatności na bodźce i wpływy, utrzymującym się przez godziny, dni, a nawet – przez tygodnie. Takie doświadczenie było dla tych osób, zmagających się już z innymi problemami, nieprzyjemne i obciążające psychicznie.

MDMA w terapii par

Czy MDMA miałoby pełnić w terapii par funkcję katalizatora empatycznych konwersacji na trudne tematy, podobnie jak oksytocyna? Czy może raczej powinno się stać sposobem na uzyskanie regularnego i powtarzalnego doświadczenia wzajemnej bliskości i radości życia? Earp i Savulescu skłaniają się ku temu pierwszemu wariantowi. Przyjrzyjmy się wnikliwie obu tym modelom (a wypada podkreślić, że wzajemnie one się nie wykluczają, wręcz przeciwnie – okazują się w pełni komplementarne) i sprawdźmy, jak odporne są na najpopularniejsze argumenty krytyczne9. Pierwszy z nich dotyczy niepotrzebnej medykalizacji niektórych zjawisk, czynności lub możliwości oraz równoczesnej patologizacji innych. Niekoniecznie musimy chcieć, żeby nasze bliskie relacje stawały się domeną medycyny lub podobnej jej profesji, a kryzys w związku czy letnie uczucia wobec partnera lub partnerki niekoniecznie musimy uznawać za patologię, którą trzeba leczyć10. Można się również obawiać, że tego rodzaju terapia stanie się wymierzona w pudrowanie skutków poważnych problemów, a nie będzie przy tym oddziaływać jednocześnie na ich przyczyny. Wątpliwości może budzić też autentyczność farmakologicznie wspomaganego przywiązania: czy nie wiązałoby się ono ze szkodą dla autonomii przyjmującego „pigułkę miłości”, ale także – dla partnera obdarzanego tak modyfikowanym uczuciem. Te pytania warto mieć na uwadze, gdy analizuje się już konkretne propozycje zastosowania MDMA w terapii par.

Wizja użycia MDMA w terapii par, promowana przez Earpa i Savulescu, jest podobna do opisanego sposobu użycia oksytocyny. Para, uczęszczająca już wcześniej na zwyczajne sesje terapeutyczne, decyduje się za radą i pod nadzorem terapeuty użyć MDMA jako katalizatora. Oboje partnerzy wyrażają świadomą zgodę, którą mogą w każdej chwili cofnąć. Zostają też poddani selekcji ukierunkowanej na wykluczenie osób mających schorzenia lub cechy, które mogłyby uczynić terapię z zastosowaniem MDMA szkodliwą w indywidualnym przypadku. Później przechodzą osobne sesje pod wpływem tej substancji, sam na sam z terapeutą, aby zaznajomić się i oswoić z jej działaniem. Dopiero wtedy, i po ponownym wyrażeniu zgody, przychodzi czas na sesję wspólną, podczas której oboje omawiają swoje problemy, a przy tym są jednocześnie pod wpływem substancji mającej zwiększać ich chęć i zdolność wzajemnego zrozumienia. Takich sesji może odbyć się kilka, aczkolwiek przerwy między nimi są znaczne, nawet kilkumiesięczne, a przy tym zawierają także sesje zwyczajne, w trakcie których para ma wykorzystywać progres poczyniony na sesjach z wykorzystaniem MDMA.

Substancja nie jest więc traktowana jako zdolna powodować pożądane efekty terapeutyczne sama w sobie, niezależnie od kontekstu użycia. Staje się jedynie elementem procedury terapeutycznej, przynoszącej korzyści jako całość.

Taki model użycia MDMA jest odpowiedzią na wiele obaw związanych z jego użyciem terapeutycznym i ma na celu maksymalne zmniejszenie niebezpieczeństwa wystąpienia zjawisk negatywnych. Minimalizuje ryzyko przedawkowania czy wystąpienia negatywnej reakcji fizycznej na substancję – ryzyko jej nadużywania, a wreszcie ryzyko, że jedna z osób w związku w jakiś sposób zmusi drugą do jej zażycia. Jak każde użycie w kontekście profesjonalnej psychoterapii, musiałoby się to wiązać ze znacznymi kosztami, o rzędy wielkości przekraczającymi koszt poprawnie regulowanej produkcji samej substancji. W rezultacie taka terapia stałaby się dostępna jedynie dla bardziej majętnych par lub musiałaby być refundowana w ramach powszechnych czy prywatnych ubezpieczeń zdrowotnych. Warto jednak pamiętać, że jeżeli MDMA rzeczywiście sprawdziłoby się w roli katalizatora terapii, to skróciłoby jej czas, co oznacza, że znacznie obniżyłby się koszt całego procesu (wyobraźmy sobie terapię trwającą trzy miesiące, zamiast dwa lata).

Tak prowadzona terapia okazałaby się też odpowiedzią na tylko niektóre problemy, relatywnie rzadko występujące w związkach. Niefortunnie dobrany przez Earpa i Savulescu przykład pary, która – ich zdaniem – byłaby dobrym kandydatem na taką terapię, doskonale ilustruje ten problem. Autorzy opisują Marca i Stellę, zbliżających się do czterdziestki, fizjoterapeutę i prawniczkę, rodziców dwojga dzieci w wieku mniej więcej dziesięciu lat. Niegdyś kochający się ludzie utracili żar miłości w nawale obowiązków zawodowych i rodzicielskich. Dziś prawie nie spędzają ze sobą czasu, seks uprawiają z rzadka i z poczucia obowiązku, mijają się w drzwiach własnego domu. Próby otwarcia związku na inne osoby także nie przywróciły im dawnej ekscytacji życiem miłosnym. Jak mówi Stella, ledwo ma czas bawić się z dziećmi (zawsze walczy przy tym z poczuciem niewyspania), a co dopiero – żeby spędzać czas z Markiem.

Dziwić musi przekonanie autorów, że parze z tego przykładu brakuje zdolności do wzajemnej empatii, a kilka głębokich rozmów mogłoby rozwiązać ich problemy. MDMA, mimo swojego potężnego oddziaływania, nie wyczaruje przecież z powietrza dodatkowego czasu, podobnie jak nie rozwiąże innych namacalnych i strukturalnych problemów. Jego użyteczność będzie się w tym wypadku ograniczać do nadawania pewnej podstawowej jakości wzajemnej komunikacji i do zapewniania zdolności do wyciszania lęków jednego bądź obojga partnerów w dyskusjach na jakiś konkretny temat. Jak mówi mi Katarzyna Grunt-Mejer, doktor psychologii, seksuolożka i psychoterapeutka, w tym drugim scenariuszu mamy raczej do czynienia z indywidualną psychoterapią, tyle że odbywającą się w kontekście i pod kątem dobra relacji. Ocenia, że MDMA mogłoby znaleźć zastosowanie w terapii par w jednym przypadku na dziesięć, ale właśnie wtedy mogłoby się stać rzeczywiście źródłem radykalnie szybszych postępów.

W praktyce wystąpić mogą jeszcze inne ryzyka. Pacjenci niekwalifikujący się na terapię z użyciem MDMA mogą wywierać presję na terapeutów, aby oni je przepisywali, a terapeuci mogą tej presji ulegać bądź sami ją tworzyć – co jest niebezpieczną perspektywą zwłaszcza w przypadku osób dopuszczających się manipulacji, zachowań seksualnych wobec pacjentów czy innych etycznych nadużyć (to wydaje się szczególnie niebezpieczne w Polsce, gdzie zawód psychoterapeuty nie jest – poza kontekstem psychoterapii refundowanej przez NFZ – w żaden sposób regulowany). Inne zagrożenie wiążące się z niewłaściwymi oczekiwaniami potencjalnych pacjentów to perspektywa uznania przez nich doznań czy przemyśleń pod wpływem substancji psychoaktywnej za w jakiś sposób bardziej realnych od innych – objawień pokazujących czystą prawdę na temat ich najgłębszych pragnień czy stanu ich relacji. Ten problem może być szczególnie silny u osób, które przed terapią nie miały żadnych innych doświadczeń z tak silnymi odmiennymi stanami świadomości.

Autorzy opisują przypadek kobiety, która pod wpływem MDMA zaznała niezwykle silnego uczucia miłości i – według swojej relacji – zrozumiała, że tego silnego uczucia nie mogłaby nigdy żywić wobec obecnego partnera.

Podjęcie jakiejkolwiek decyzji na temat przyszłości pod wpływem jednorazowego doświadczenia może być – z pewną dozą słuszności – uznane za nieracjonalne: sumienni terapeuci mogą próbować to objaśnić swoim pacjentom przed zażyciem przez nich substancji i po tym zażyciu, ale trudno mieć pewność, że taka praktyka może wyeliminować to ryzyko.

 Poza opisanym właśnie ryzykiem model Earpa i Savulescu nie wydaje się stwarzać innego związanego z obawami o autentyczność efektów terapii. Stawia on sobie za cel nauczenie pacjentów pewnych sposobów i wzorów wzajemnej komunikacji, a nie – zaszczepienie tym osobom pewnego rodzaju uczuć wobec siebie.

Studium (co najmniej jednego) przypadku

Nieuchronnym ograniczeniem powyższego podejścia jest jego reaktywność. Zarówno terapeuta, jak i jego pacjenci reagują post factum na coś, co się w ich związku zepsuło. Na terapię par można – oczywiście – udać się prewencyjnie, ale należy wziąć pod uwagę, że ze względu na dostępność wykwalifikowanych terapeutów, a także – na nikłe możliwości refundacji, taka opcja okaże się dostępna jedynie dla niewielu. Jednak czy substancja wywołująca uczucie empatii i miłości wobec drugiej osoby nie mogłaby być regularnie używana przez dorosłych i świadomych ludzi, aby wzmacniać więzi istniejące między nimi?

Tego zdania są Shelley i Charley, para nowojorczyków po siedemdziesiątce, opisana przez Rachel Nuwer11. Kiedy Charley, psychoterapeuta, były hipis po rozwodzie i po problemie kokainowym, zaczął w wieku pięćdziesięciu lat spotykać się z Shelley, pielęgniarką SOR, ta powiedziała mu, że chciałaby z nim przeżyć kilka doświadczeń, których zawsze chciała spróbować. Jednym z nich było rekreacyjne skosztowanie MDMA. Charley się zgodził, co skończyło się tańcem nagiej pary w ogrodzie znajomego, w strugach deszczu. Od tamtego czasu wspólne przyjmowanie MDMA stało się dla nich rytuałem, powtarzanym raz na parę miesięcy, czymś między autoterapią, przeżyciem duchowym i jednodniowymi wakacjami od trudów codzienności. Shelley postrzega MDMA jako antidotum na poczucie starzenia się. Jak twierdzi, substancja pozwala jej „nie mieć wieku na jeden dzień” i zachłysnąć się radością życia. Para dba o to, aby te epizody były wystarczająco rzadkie, żeby nikogo z dwojga nie obciążyć zdrowotnie, a równocześnie na tyle częste, żeby empatyczny sposób widzenia płynący z tych epizodów pozostawał z obojgiem w codziennym życiu. Wielu znajomych zaczęło ich naśladować, ponieważ zauważyło ogólnie pozytywne efekty w swoim życiu miłosnym – i nie tylko.

Paradygmat użycia MDMA w kontekście związku, w którym funkcjonują Shelley i Charley, nie jest oczywiście wolny od zagrożeń. Niektóre z nich są bezpośrednim skutkiem panującej prohibicji narkotykowej bądź są przez nią znacznie zwiększane: trzeba pamiętać o zagrożeniach prawnych, ale poza tym para nie ma – oczywiście – dostępu do substancji produkowanej w sposób profesjonalnie kontrolowany, a ewentualny dostęp do pomocy medycznej, zwłaszcza prewencyjne zamówienie profesjonalnej opieki medycznej, także może się okazać utrudniony przez panującą sytuację prawną.

Częstotliwość odbywania tego typu sesji i ich relatywne miejsce w życiu pary również mogą się stać źródłem obaw, o ile ten wskaźnik wzrasta ponad pewien poziom.

Zbyt częste użytkowanie jakiejkolwiek substancji psychoaktywnej skutkuje oczywistym ryzykiem psychicznego uzależnienia, a w kontekście relacji miłosnej – obawą zastąpienia efektami działania tej substancji własnych, endogennych uczuć wobec partnerki.

Model „niewiele już do niego czuję, więc biorę MDMA, żeby coś poczuć, kiedy jesteśmy razem” nie wydaje się atrakcyjny. Warto jednak podkreślić, że doświadczeń i dynamiki związku Shelley i Charley’ego zwyczajnie nie da się opisać w ten sposób. Regularne, ale relatywnie rzadkie wzmacnianie istniejących uczuć i przywiązania za pomocą substancji można porównać raczej do sesji treningowej niż do protezy. Z kolei regularne podejmowanie wspólnego doświadczenia, które ma dla pary wymiar duchowy czy terapeutyczny – do wielu innych owocnych praktyk sprzyjających rozwojowi oraz zachowaniu osobistej i relacyjnej szczęśliwości. Trudno więc mówić o ryzyku braku autentyczności, podobnie jak o próbie przysłonięcia autentycznych problemów. Tak, oboje odnoszą się w ten sposób do problemu swojego starzenia się i śmiertelności – ale z myślą o tym zbiorze problemów trudno na razie wskazać bardziej konstruktywne rozwiązanie.

Na koniec warto podkreślić jeszcze raz, że paradygmat na poły rekreacyjnego, na poły duchowo-autoterapeutycznego użycia MDMA, przedstawiony na przykładzie nowojorskiej pary, nie wyklucza się z paradygmatem profesjonalnego użycia terapeutycznego. Oba mają inne zastosowanie, chociaż potencjalnie komplementarne. Oba są też adresowane do dorosłych wyrażających świadomą zgodę. W tym artykule proponuje się je wyłącznie jako opcje, które warto by w naszym społeczeństwie uczynić dostępnymi, nawet jeżeli ogromna część z nas nie zdecyduje się po nie sięgnąć.

Obecnie istniejące substancje psychoaktywne, takie jak oksytocyna czy MDMA, są dalekie od magicznych eliksirów miłości z baśni czy z filozoficznych eksperymentów myślowych. Mogą jednak stanowić pożyteczne – chociaż dalekie od ideału czy od uniwersalnej aplikowalności – narzędzia terapeutyczne. Alternatywnie – zwłaszcza MDMA – mogą się stać katalizatorami osobistych lub wspólnych przeżyć mających potencjalnie działanie autoterapeutyczne dla osoby lub dla pary. Blokowanie którejkolwiek z tych ścieżek, zwłaszcza wobec dowodów coraz szerszego podziemnego stosowania tych substancji, nie wydaje się rozsądne. Regulacje prawne, wychodzące od środowisk profesjonalnych, a także szeroka promocja dobrych praktyk są jednak konieczne, aby potencjał tkwiący w tych rozwiązaniach nie został zmarnowany lub nie doprowadził do osobistych rozczarowań, a nawet – do tragedii.

Podobnie jak w przypadku innych substancji psychoaktywnych i innych kontekstów użycia, wykształcenie odpowiedniej etyki i kultury związanej z przyjmowaniem MDMA w kontekście życia miłosnego i seksualnego wydaje się zarówno konieczne, jak i głęboko pożyteczne.

Musi ono obejmować nie tylko destygmatyzację tych kontekstów użycia, lecz także wykształcenie odpowiadającej rzeczywistości świadomości ryzyk i ograniczeń z nimi związanych. Podobnie jak każdy inny lek, forma (auto)terapii czy narzędzie, MDMA nie jest i nie będzie panaceum. Dobrze regulowane i używane w mądry sposób, może pozytywnie wpłynąć na dobrostan niektórych z nas, w niektórych momentach naszego życia i w niektórych okolicznościach. To wystarczająco dużo, aby starania o rozwinięcie bezpiecznych i pozytywnych wzorców jego użycia uznać za moralnie i społecznie wartościowe12.


  1. B.D. Earp, J. Savulescu, Love Drugs. The Chemical Future of Relationships, Redwood Press, Stanford, CA 2020. ↩︎
  2. Tamże, s. 43–45. ↩︎
  3. Earp i Savulescu rozważają także substancje o działaniu odwrotnym, mającym ułatwiać zerwanie więzi emocjonalnej w razie relacji toksycznych – ponieważ wychodzą z przekonania, że los uczucia powinien być obiektem naszego świadomego wyboru. Zob. tamże, rozdziały 9 – 10. Zob. też B.D. Earp i in.., If I could just stop loving you. Anti-love biotechnology and the ethics of a chemical breakup, „The American Journal of Bioethics” 13.11 (2013), s. 3– 17. ↩︎
  4. O.A. Wudarczyk i in.. Could intranasal oxytocin be used to enhance relationships? Research imperatives, clinical policy, and ethical considerations, „Current Opinion in Psychiatry” 26.5 (2013), s. 474. ↩︎
  5. A. Patin i in., Oxytocin and interpersonal relationships, „Behavioral Pharmacology of Neuropeptides. Oxytocin” 2018, s. 389–420. ↩︎
  6. R. Nuwer, I Feel Love. MDMA and The Quest For Connection In a Fractured World, Bloomsbury Publishing, New York, NY 2023, s. 13–14. ↩︎
  7. Tamże, rozdział 8, s. 196–207. ↩︎
  8. Tamże, rozdział 10, s. 246–255. ↩︎
  9. B.D. Earp i in., The medicalization of love, „Cambridge Quarterly of Healthcare Ethics” 24.3 (2015), s. 323–336. ↩︎
  10. Dobrym przykładem etycznie wątpliwej medykalizacji czy patologizacji jest kwestia intensywności popędu seksualnego – zarówno zbyt słabe albo rzadkie, jak zbyt mocne albo częste pożądanie seksualne bywało, historycznie i współcześnie, patologizowane bez dobrego powodu i z wielką szkodą dla osób objętych tego rodzaju patologizacją, najczęściej – dla kobiet. ↩︎
  11. R. Nuwer, dz. cyt., s. 327–333. ↩︎
  12. Chciałbym gorąco podziękować dr Katarzynie Grunt-Mejer, dr Weronice Chańskiej i Jakubowi Zawile-Niedźwieckiemu za konsultacje merytoryczne, bez których tekst ten byłby daleko gorszy. Natomiast wszystkie błędy pozostają wyłącznie moimi. ↩︎
AUTOR
Kolorowa ilustracja przedstawiająca portret doktora Macieja Zająca, jednego z autorów piszących dla portalu highculture.pl.
Etyk, doktorat z filozofii otrzymał na Wydziale Filozofii Uniwersytetu Warszawskiego, obecnie adiunkt Instytutu Filozofii i Socjologii Polskiej Akademii Nauk. Okazjonalnie publicysta, głównie na łamach magazynu „Liberté!”, współtwórca Polskiego Stowarzyszenia Transhumanistycznego.